sobota, 2 lutego 2013

Kawiarnie trzy.


Ten wpis dotyczyć będzie trzech stosunkowo nowych żoliborskich kawiarni (urodzonych w 2012). W nowomodnym języku warszawskich hipsterów z pewnością określone by zostały mianem „śniadaniowni” (na pewno 2 z nich) albo jako miejsca gdzie serwuje się „slow food”. Każda z tych kawiarni wywołuje u mnie inne odczucia…


ART CAFE (ul. Mickiewicza 27, Warszawa)



Zaczynam od najmłodszego z naszej trójki. Lokalizacja na Placu Wilsona (w sąsiedztwie Subwaya i Amrith Kebab) sugerowałaby tłumy odwiedzających. Tymczasem tłumów nie widzę. Sobotni  eksperyment porównawczy, który mimo chodem przeprowadziłam dowodzi, że w tym samym czasie, gdy np. w Secret Life Cafe nie ma wolnego stolika, a wnętrze wzdłuż i wszerz kipi życiem, Art Cafe świeci pustkami. Nic dziwnego. Intuicyjnie od otwarcia omijałam to miejsce, choć jestem żądna nowości. Przyszła jednak kryska na matyska i sobotni mróz zmusił mnie i moją kompankę do zaprzestania grymaszenia i wzięcia tego, co jest najbliżej. I tak wylądowałyśmy w Art Cafe.

Mimo, iż na szybie kawiarni widnieje duży napis „Najlepsza kawa na Żoliborzu” prawdą to nie jest. Kawa jest pokroju kawy z „sieciówek”. Skusiłam się na mokkę z białą czekoladą, bo nic nadzwyczajnego nie było do wyboru. Kawa była brzydko podana – moja filiżanka była brudna wylaną kawą. Nie uważam się za perfekcyjną panią domu (nawiasem mówiąc jestem po prostu  bałaganiarą!;), ale kawa podana w niewytartej filiżance to już lekka przesada. Może gdyby była jakaś nadzwyczajnie pyszna to bym przymrużyła oko na ten mankament, ale była po prostu mierna.

Samo wnętrze jest nieatrakcyjne. W oczy rzuca się biały kolor. Ja bardzo lubię białe wnętrza, choć powoli odczuwam ich przesyt, bo na każdym kroku pojawiają się „białe śniadaniownie” (idealny związek frazeologiczny opisujący współczesny trend kawiarniany). Białe wnętrze musi być czyste, to wydawało się brudne. Na podłodze są zwykłe płytki PCV. Mimo iż na ścianie wiszą jakieś kolorowe obrazki a wspomniany wcześniej biały przeplata się z czarnym nie tworzy to harmonijnej całości. Miejsce przypomina kawiarnie na Centralnym, po remoncie (jest tam coś pod szyldem Pop Art Cafe –  choć tam kawę brałam na „wynos” odczucia miałam podobne, no i ta zbieżność bardzo oryginalnej nazwy). Właśnie! W Art Cafe można dostać kawę na wynos. Nie jest to jednak żadna atrakcja skoro na Wilsona mamy naszą uroczą budkę z kawą – Coffee Day, która wyraźnie już wpisała się w wilsonowy krajobraz, co ważniejsze w wilsonowe zapachy.

Podsumowując Art Cafe jest dla mnie mało atrakcyjnym miejscem. Nie polecam.




SECRET LIFE CAFE (ul. Słowackiego 15/19, Warszawa)

Dla odmiany miejsce bardzo przyjemne. Wejście na rogu Sierpeckiej i Krechowieckiej. Można by pomyśleć, że niewtajemniczonym ciężko będzie trafić  i przez to miejsce będzie mało popularne. Nic bardziej mylnego. Jak widać dobre miejsce samo się obroni, a tajemnicza lokalizacja może zadziałać zachęcająco. Secret Life Cafe jest przykładem miejsca, które z pozoru jest zwykłe, a umie stworzyć atmosferę. Atmosfera tam jest domowa. Lokal nie jest duży, a właściciele i obsługa umieją stworzyć fajną atmosferę. Miejsce szczególnie fajne latem, bo można posiedzieć w ogródku i powygrzewać się na leżaczku. O jak ja tęsknie za latem!!!!!

Kawa z tym lokalu jest przyjemna. Już jakiś czas temu piłam tam koktajl kawowy. Sam koktajl był interesujący, ale bardziej interesująca rozmowa z barmanem na jego temat. Przyznał się, że sami go nie wymyślili, że był już serwowany w jakimś innym barze i to było bardzo fajne, że się interesują i znają. Oprócz kawy są też ciasta i śniadania.

Miejsce naprawdę fajne, żeby wyskoczyć na kawę albo na późne śniadanko. Mimo, iż wydawało się, że zimą nie będzie tak atrakcyjne jak latem tak się jednak nie stało.   






FAWORY (ul. Mickiewicza 21, Warszawa)

Najstarsze i chyba najpopularniejsze z miejsc, które wzięłam pod lupę. Pojawiło się chwilę po „Małym Formacie (poproszedolewke.blogspot.com/2013/01/zote-krzeso-na-mickiewicza-czyli-may.html). Mój stosunek do tego miejsca był zmiennym. Po pierwszej wizycie raczej na minus. Obecnie raczej na plus.

Bardzo podoba mi się ściana, gdzie widnieje duży napis „Chcemy Żoliborza od morza do morza!”J Fajny prawda? Miejsce jest trochę w inny stylu niż standardowe „białe śniadaniownie”. Goście kawiarni siedzą na prostych, drewnianych, ekologicznych krzesłach. Frontowa ściana jest właściwie oknem, które się otwiera latem i można siedzieć w progu. Fajne rozwiązanie. Od jakiegoś czasu można też wchodzić po schodkach do drugiego pomieszczenia na górze, gdzie jest jeszcze fajniej.

Z gastronomicznego punktu widzenia jest bardzo interesująco. Latem piłam tam pożywny koktajl z płatkami owsianymi i truskawami, i nie wiem czym jeszcze, ale był dobry. Bardzo chciałam spróbować soku z baobaba, który można kupić w butelce, ale akurat się skończył. Nic dziwnego, kto nie chciał by sączyć siedząc w upalne popołudnie na Żoliborzu soku z baobaba?!!  Kolejną atrakcją jest kawa. Naprawdę podchodzą do tego z pasją. Są do wyboru zagraniczne gatunki, jak i polska, ale najbardziej atrakcyjny jest sposób parzenia. Można tu dostać tzw. drip, czyli kawę „przelewową”. Niestrudzony Pan Kelner zaparzając kawę przez papierowy filtr dzielnie opowiadał o tym co robi, dawał do powąchania i wyboru kawę i w ogóle nie był znudzony czekając na decyzję niezdecydowanej kobiety. Pewnie opowiada o tym procesie parzenia co drugiemu klientowi, a jednak nie wyglądał nic a nic na znudzonego. Obsługa naprawdę na duży plus. Jest też jedzenie, którego nie miałam okazji spróbować, ale wygląda zachęcająco, przynajmniej na zdjęciach na fb. Jest też alkohol. W letnie popołudnie można zatem siedzieć w na progu ściany-okna i sączyć winko.

Co zatem sprawiło, że miejsce początkowo nie przypadło mi do gustu? Utworzyła się wokół niego taka modna, hipsterska otoczka, co takich jak ja skutecznie odstrasza. Na moim blogu nie uświadczycie rankingu najmodniejszych miejsc czegoś w stylu „must visit” w tym sezonie. Będę pisała raczej o swoich „must visit”. W Faworach można spotkać celebrytów. Przynajmniej ja spotkałam podczas pierwszej wizyty takie oto zjawisko, co wywołało u mnie reakcję nie zachęcającą.

Prawda jest jednak taka, że Fawory to miejsce ciekawe, tworzy swój mikroklimat i cieszę się, że zawędrowałam tam po raz kolejny, aby zmienić zdanie.
A! I ta nazwa nawiązująca do historycznej nazwy Żoliborza, za to na pewno należy się plus.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz